niedziela, 16 czerwca 2013

Eric Clapton w Łodzi 7.06.2013

Ciepłe, piątkowe popołudnie. Już w pociągu (zapchanym i niezbyt czystym jak to polskie PKP), którym jechałem do Łodzi, było czuć tą atmosferę wyczekiwania na wieczorny koncert. Po krótkim spacerze z dworca pod Atlas Arenę, trzeba było odstać swoje pół godziny w kolejce( długości takiej jak nie przymierzając za komuny po jakiś deficytowy towar), ale chwilę po 18 ochroniarze otworzyli bramki wejściowe i zaczęli wpuszczać do środka.  Ku mojemu zdziwieniu wszystko odbyło się bardzo sprawnie, po jakiś 10-12 minutach byłem już w środku hali. Co ciekawe chyba po raz pierwszy na tego typu imprezie  nie sprawdzali ani toreb ani reklamówek ani plecaków( przynajmniej według mojej wiedzy). Sprawdzali tylko bilety. Bilet zakupiłem na płytę, ku mojej radości znalazłem miejsce tuż obok barierki rozdzielającej miejsca na płycie i Golden Circle. Moja radość niestety nie trwała długo.  Jakiś prawie 2- metrowy( jak skakał podczas koncertu miał prawie 3 metry :D) olbrzym uwiesił się na barierkach, skutecznie zasłaniając dużej ilości ludzi scenę. Nikt nie był w stanie mu wyperswadować żeby przeniósł się gdzie indziej. Na szczęście koncert był również pokazywany na telebimach z boku sceny. I stąd prośba do ludzi, których natura hojnie obdarzyła wzrostem- dajcie żyć i delektować się koncertem innym i znajdujcie sobie miejsca gdzieś z boku, a stoicie jak Grzegorz Rasiak  jak drewno i zasłaniacie wszystkim widok.


Koło 19 30 na scenie pojawił się support Claptona-Andy Fairwhather..Andy Fairweather Low jest jednym z najbardziej charakterystycznych walijskich artystów - wokalista, gitarzysta i autor piosenek w jednym. W latach 60. był frontmanem i gitarzystą popularnego zespołu Amen Corner.Wspierał muzycznie i wokalnie największych brytyjskich muzyków m.in. eks-Beatlesa George'a Harrisona na jego albumie "Live in Japan", Erica Claptona podczas tras koncertowych i na płytach takich jak "Unplugged" czy "Back Home" oraz Rogera Watersa m.in. podczas światowej trasy "In the flesh". Support był strzałem w dziesiątkę. Dali świetny, energetyczny koncert. Wszystko po prostu ze sobą grało. Świetni instrumentaliści, bardzo dobry wokal. Wszystko zagrane z niezbędną odrobiną humoru. Muzycy idealni. Po ostatnim utworze tegoż zespołu wszyscy nerwowo zaczęli wyczekiwać na clue tego wieczoru- Erica Claptona. Mistrz gitary nie kazał na siebie długo czekać. I już po niespełna dziesięciu minutach pojawił się na scenie. Wejście Claptona na scenę poprzedziło efektowne wejście pod sufit operatorów od światła. Fajnie to wyglądało.Eric najpierw sięgnął po 'Hello My Friends" z płyty No Reason to Cry(1976). Fajny energetyczny kawałek, zagrany na koncercie bardziej rockowo niż płycie. Fantastyczna partia klawiszy i ładnie śpiewające panie w chórkach dodały uroku temu dobremu utworowi. Jako drugi zameldował się utwór 'My Father's Eyes'.  Ważny dla Claptona utwór ( inspiracją było to, że tak naprawdę nigdy nie spotkał swojego ojca, aż do jego śmierci w 1985. ) co było widać. Utwór, zagrano bardziej w wersji... reaggae niż blues-rockowej.  Słychać było te emocje w głosie giganta gitary podczas śpiewania tego utworu. Bardzo prawdziwa i dobra piosenka.  Może Stać się jedną z moich ulubionych, to na pewno. Trzecim zagranym utworem było 'Tell the Truth' z płyty zespołu Claptona Derek and The Dominos pt. 'Layla and Other Assorted Love Songs' (1970). Typowo bluesowy utwór z namolnym rifem w tle. Bardzo dobrze zagrany, z kapitalnymi solówkami gitarzystów a szczególnie Erica. Słychać też w tym utworze, że Clapton również wokalnie jest w wybitnej dyspozycji. Następnie zameldowało 'Gotta Get Over" z nowej płyty- "Old Socks". Zaśpiewana inaczej niż na płycie, bez Marii Stevens(vel. Chaka Chan).  Ponownie Clapton dał się ponieść gitarze, i zagrał genialną partię gitarową. Wielkie brawa również dla genialnych klawiszowców z zespołu Claptona, którzy byli cały koncert cichymi bohaterami drugiego planu.  Kolejnym zagranym utworem był 'My Woman Got a Black Cat Bone'- cover Hope'a Wilsona.  Utwór, który szczerze mówiąc nie zapadł mi w pamięć, od typowy bluesik do pobujania się do rytmu. Ale zagrany świetnie. Następnie Clapton znów sięgnął po utwór Derek and The Dominos, tym razem poGot to Get Better in a Little While. Fajny rockowy numer, do szalenia pod barierkami. Tradycyjnie u Clatpona wybitnie zagrany. Zagrany w wersji krótszej niż na płycie( gdzie trwa ponad 13 minut!). następnym numerem, które słuzył głównie poskakaniu i pobujaniu się przy barierkach był 'Come Rain or Come Shine' B.B.Kinga. Można było się rozpłynąć w muzyce, i genialnej grze instrumentów przy tym utworze. Fantastyczna Nostalgia. Jak zawsze w utworach B.B.Kinga. Dalej mieliśmy kapitalne'Badge' z repertuaru Cream (rok 1969). Utwór napisany przez Claptona razem z George Harrisonem. Byłem pod wrażeniem, jak to wszystko idealnie do siebie pasuje, jak to wszystko ze sobą gra. Wtedy też Eric powiedział po raz drugi jakże lakoniczne i wiele mówiące 'Thanks you Very Much'. Eric nie był zbyt rozgadany podczas koncertu. Ktoś kiedyś powiedział, że to jest maszyna do grania. I idealnie go podsumował. Clapton nie angażuje się w długie przemowy, tylko robi to co potrafi najlepiej czyli genialnie gra. Następnie zagrano 'Driftin' Blues' z repertuaru Johnny Moore's Three Blazers . Świetnie zagrany akustyczny blues który jeszcze świetniej brzmiał na koncercie. Słychać było, że Clapton się świetnie bawi w tym utworze. Następnie Clapton zaczął "wyciągać z rękawa" największe hity. Na pierwszy poszła Layla, w genialnej, kameralnej akustycznej wersji. I bardzo niemrawa dotychczas publiczność na trybunach wreszcie się ożywiła. Bardzo mi się podobała ta wersja Layli, była bardzo zagrana przede wszystkim. Uwielbiam ten 'namolny riff' z tego utworu :). Następnie zagrano It Ain't Easy ( To love somebody) z repertuaru Paula Carracka. Szczerze? Mi się ten utwór niezbyt spodobał. Ot tak, idealny do grania wt tle. Ale nic po za tym. Następnie Eric wyciągnął znów jeden z największych hitów - 'Wonderful Tonight', również w akustycznej wersji. Publiczność zrobiła fajny klimat, wyciągając zapałki lub świecąc komórkami, jednocześnie śpiewając razem z gwiazdą dzisiejszego koncertu. Utwór zagrany został świetnie, przez chwilę wpatrywałem się w scenę jak urzeczony, i chwilę mi zajęło dojście do siebie :). Następnie Clapton zagrał : Lay Down Sally, Blues Power, i Love in Vain( Robert Johnson). Trzy świetnie zagrane, przyjemne dla ucha utwory, które na długo zapadły mi w pamięć. I na koniec podstawowego seta znów 3 wielkie hity: wybitnie zagrane Crossroads ( z podziwem patrzyłem jak szybko można grać na gitarze), Little Quenn of Spades oraz Cocaine( Eric skończył utwór, i potem wrócił jeszcze raz aby ponownie zagrać refren- "She don't lie, she don't lie, she don't lie; Cocaine. ) Eric odpłynął kompletnie w solówce, co było świetne, widać było że muzyka jest dla niego całym światem. Świetnie również zagrał w tym utworze cały zespół Claptona, jego instrumentaliści są genialni. Każdy może się od nich uczyć tego niesamowitego feelingu. Chwilę póżniej Clapton i spółka wyszli na bis. I znowu wielki hit. Sunshine of Your Love zespołu Cream. To była wielka gitarowa uczta. Fantastycznie zagrany utwór, z genialną solówką Claptona. Ostatnim utworem koncertu był cover Joe Cockera- High Time We Went. Również gitarowa uczta. Na scenę wyszedł również zespół supportujący Claptona. To było jedno wielkie gitarowe szaleństwo. I trochę szkoda, że ludzie zaczęli wychodzić od razu jak Eric znikł za kulisami. Mam nieodparte wrażenie, że wyszedłby jeszcze raz.



Podsumowując, Clapton to Maszyna Emocji i genialnej gry na gitarze. Fantastyczne przeżycie, fantastyczny koncert, fantastyczne podsumowanie 50 lat gry na scenie Claptona. Takie coś, można przeżyć tylko raz w życiu.